Wiem, że gros widzów odświeży sobie film z okazji niedawnych wyczynów odtwórcy głównej roli z nazwiskiem na S, ale ja w innym temacie. Oto kilka moich przemyśleń z postu wcześniej dodanego, tutaj tylko powtórzonego celem ewentualnej dyskusji. (Uwaga - to tylko film, w dodatku komedia: proszę nie traktować tego osobiście, na głupie uwagi i zaczepki nie odpowiadam;)
Po pierwsze - spór o to, czy to satyra na PRL (lub totalitaryzm), czy na wojnę damsko-męską jest trochę bez sensu. 'Wojna' płci trwa niemal przez całą historię ludzkości, a komunizm (kapitalizm, feminizm, czy inny ...izm) tylko ją uwypukla. Pytanie - czy to wojna 'ukryta' (jak w zdominowanych przez ideologię totalitaryzmach: "jedna partia, jeden naród" itp.),
czy bardziej jawna - jak w kapitalizmie - to już inny temat. Film jest bardzo ciekawy właśnie dzięki temu, że nie sugeruje tego jasno: jest przede wszystkim komedią z dużą dozą oryginalności, co tylko świadczy o nim na plus.
Po drugie, w trakcie oglądania przypomniał mi pewną myśl ze znanej książki "Żelazny Jan", mającej za temat m.in. kobiecą emancypację i trudność w odnalezieniu się w tym facetów. Ta myśl to: W sercu systemu patriarchalnego jest ukryty matriarchat, a w matriarchacie: ukryty patriarchat. I - o ironio! - film Machulskiego, kręcony w "zatęchłej komunie", wykazuje się w tym temacie zaskakującą świeżością i dojrzałością w potraktowaniu obu tematów. Mało tego - fakt, że tzw. wojna płci, czy w ogóle kwestia seksualności jest 'u podstaw' ściśle powiązana z polityką, był dla widzów z Zachodu nie lada
odkryciem. W końcu pokazuje, że system stworzony przez kobiety może być bardziej nieludzki i oprasyjny od każdego 'męskiego' totalitaryzmu. Co, w sumie, jest zasmucające wbrew komediowej otoczce.
Dlatego (po trzecie...) ten seans po latach już nie bardzo mnie bawił: gdy komedia zbliża się do szarej rzeczywistości, przestaje być komedią, a staje się... paradokumentem...
Takie moje luźne uwagi do ewentualnej dyskusji...